5 marca 2022 roku na lotnisku w Balicach rozpoczęła się nasza przygoda z Mistrzostwami Anglii. O godzinie 3:45 nad ranem spotkaliśmy się na hali portu lotniczego i wspólnie poszliśmy nadać nasze bagaże. Zmierzając do kontroli bezpieczeństwa Darek uświadomił sobie, że nie zabrał z domu pasa. Patrząc na to, że jechaliśmy na Mistrzostwa Anglii w Taekwon-do, pas mógł się okazać całkiem przydatnym elementem, więc Dariusz zadzwonił do swojego taty, aby ten jeszcze raz zrobił kurs dom – lotnisko i przywiózł mu zapomnianą rzecz. Po około 30 minutach czekania na pas udaliśmy na kontrolę bezpieczeństwa. Gdy już wszyscy pomyślnie ją przeszli naszym oczom ukazała się strefa bezcłowa, gdzie można było kupić takie rarytasy jak woda butelkowana za 9,50 zł. Na taką okazję zdecydował się nasz kolega Filip. Reszta grupy nie wykazała zainteresowania zakupami, więc sprawnie przeszliśmy na kontrolę paszportową i usiedliśmy sobie pod bramką. Ku naszemu zdziwieniu, mimo biletów na samolot linii Ryanair, na pasie startowym czekała na nas maszyna w malowaniu linii Buzz. Gdy tylko wejście na pokład zostało otwarte ustawiliśmy się w kolejce do pokazywania paszportów i kart pokładowych. Około godziny 6:30 wszyscy już siedzieliśmy w Boeingu 737-8200, który bezpiecznie przetransportował nas na lotnisko London Stansted.
Z samolotu wysiedliśmy kilka minut po godzinie 8:00 czasu uniwersalnego. Przywitała nas angielska pogoda i brak nakazu noszenia maseczek w miejscach publicznych. Po kontroli paszportów na brytyjskiej granicy rozbiliśmy obóz na środku hali angielskiego lotniska, gdyż do odjazdu autokaru, który miał nas dowieźć do centrum Londynu mieliśmy jeszcze sporo czasu. Niektórzy poszli zwiedzać toalety, inni próbowali się połączyć z lotniskowym Wi-Fi. Około 9:30 zaczęliśmy się kierować na dworzec autobusowy, skąd autokar przewoźnika National Express zabrał nas na Baker Street. Po około dwugodzinnej podróży, umilonej dostępem do Wi-Fi i wejść USB, dzięki którym naładowaliśmy nasze telefony, wysiedliśmy na ulicy znanej z opowiadań o Sherlocku Holmesie. Stąd czekała nas podróż pieszo na dworzec Paddington. Przez około pół godziny dzielnie maszerowaliśmy z walizkami po nierównych chodnikach Londynu. Blisko dworca spotkaliśmy aktywistów rozdających mleko alternatywne, jednak w pośpiechu nie skorzystaliśmy z okazji spróbowania go. Gdy już doszliśmy na Paddington Station rozbiliśmy obóz pod budką ze zdrowym jedzeniem. W oczekiwaniu na pociąg do Worcester znowu mieliśmy trochę czasu dla siebie. Niektórzy poszli do toalety, inni robili sobie zdjęcia, a jeszcze inni postanowili kupić zdecydowanie za drogie koktajle. Zosia i Emilia do dzisiaj żałują, że wydały na to około 4 funty.
Dzięki zaradności prezesa naszego klubu, udało nam się załapać na wcześniejszy pociąg do Worcester i nie musieliśmy długo czekać na dworcu. Wsiedliśmy do składu przypominającego polskie Pendolino i rozpoczęliśmy ostatni odcinek podróży do Worcester. Po mniej więcej dwóch godzinach wysiedliśmy w Worcester i rozpoczęliśmy pielgrzymkę z walizkami do hotelu. Gdy już dostaliśmy karty do pokoi hotelowych, okazało się, że mało kto potrafi się z nimi obchodzić i dopiero przy około piętnastej próbie udawało nam się otworzyć drzwi (potem nabraliśmy wprawy i wystarczały tylko 2-3 próby). W pokojach były telewizory, jednak żaden kanał nie transmitował skoków narciarskich, przez co nie mogliśmy obejrzeć jak Stefan Kraft wygrywa cykl Raw Air na norweskich skoczniach. Po zapoznaniu się z hotelem wyszliśmy na spacer po Worcester, obejrzeliśmy katedrę (prawdopodobnie jedyny zabytek tego małego miasteczka), przeszliśmy się wzdłuż rzeki i pochodziliśmy po angielskich Krupówkach w poszukiwaniu sklepu, gdzie Grzesiu mógłby kupić skarpetki, ponieważ zapomniał zabrać dodatkowych par. Ostatecznie poszliśmy do Tesco, gdzie naszą uwagę przykuła półka z polską żywnością. Majonez Winiary kosztował 1.75 funta, a zupka chińska Vifon 65 pensów. Po zakupach wróciliśmy do hotelu, gdzie po krótkim odpoczynku zeszliśmy na kolację. Kto mógł to jadł, a kto trzymał wagę to się tylko patrzył. Po wieczerzy udaliśmy się do swoich pokoi i grzecznie położyliśmy się spać, ponieważ kolejnego dnia czekało na nas bojowe zadanie, musieliśmy dać w trąbę Anglikom.
O godzinie 7:30 spotkaliśmy się na śniadaniu. Ci co mogli to coś zjedli, niektórzy czekali na ważenie. Nasz kolega Piotrek uświadomił sobie, że zapomniał z Polski zabrać szczęki. Na szczęście Dariusz zawsze nosi przy sobie przynajmniej trzy, więc jedną pożyczył młodszemu koledze. Po perypetiach z odlewaniem szczęki i pakowaniem sprzętu w walizki i małe plecaki wyruszyliśmy w drogę na University of Worcester Arena. Ci co mieli kategorie wagowe, a nie wzrostowe, chcieli się zważyć, ale okazało się, że nie można. Znaczy mogą tylko czarne pasy, więc z naszej wesołej gromady tylko Dariusz się kwalifikował, reszta miała zostać zważona tuż przed startem kategorii, co było pomysłem co najmniej dziwnym. Zawody miały wystartować o godzinie 10:00, ale zaczęły się pół godziny wcześniej.
Standardowo zaczęły się od układów formalnych. Nie spodziewaliśmy się, że zajmiemy w tej kategorii znaczące miejsca, jednak dzięki swojej dynamice i perfekcyjnej znajomości układów Michał Klimek i Mikołaj Chrząszcz sięgnęli po największe pucharki, zostawiając w tyle wykonania Anglików. Po formach przyszedł czas na walki. Osoby do lat 15 walczyły w formule przypominającej nasz semi-contact, a starsi w czymś co próbowało być light-contactem, ale nie wolno było uderzać sierpów ani podbródkowych, więc wymiana na ręce była bardzo uboga. W juniorkach Zocha pewnie wygrała wszystkie walki i dostała największy pucharek. Niestety Stefa i Honorata walki zakończyły na poziomie ćwierćfinałów, ale w Tag Teamie razem z Zochą poszły po swoje i zdobyły złoto. W niebieskich pasach juniorów w kategorii middleweight mieliśmy aż trzech reprezentantów. Niestety drabinka ułożyła się tak, że Paweł spotkał się w ćwierćfinale z Piotrkiem. Spotkanie wygrał Paweł, który w półfinale spotkał się z Filipem. Ostatecznie Paweł Wojciechowski zajął pierwsze miejsce, Filip Winnicki trzecie, a Piotr Gardeła pozostał bez pucharku. Chłopcy mieli jeszcze nadzieję na Tag Teamy, ale mimo dużej ilości osób w kategorii, byli jedyną drużyną, więc zamiast walk dostali zwrot swoich pięciu funtów.
Mikołaj Chrząszcz, który mimo wagi 52 kg musiał walczyć w kategorii -64 kg, miał tylko jednego przeciwnika, z którym wygrał. Michał Klimek i Grzegorz Pajda startowali razem w czerwonych pasach lightweight. W pierwszej walce Michał trafił na bardzo wysokiego zawodnika z Anglii, ale przekonanie, że jest to tylko gorzej kopiący Szymon Grzebyk pozwoliło mu pewnie wygrać spotkanie. Na nasze szczęście drabinka ułożyła się tak, że chłopcy z Krakowa spotkali się dopiero w finale, gdzie doprowadzili do remisu, a w dogrywce postanowili pokopać na siebie obrotówki. Po bardzo wyrównanej rundzie znowu był remis, ale sędzia główny zagłosował na Michała. Tym sposobem Michał okradł Grzesia z pierwszego miejsca w walkach i zgarnął dla siebie drugi największy pucharek. Nasi seniorzy w kolorowych pasach idąc za ciosem wygrywania wszystkiego, wygrali również Tag Teamy.
Do czasu rozegrania walk kobiet w czerwonych pasach wagi zdążyły się rozładować, więc angielscy sędziowie zgodnie z zasadą, że kobiet o wagę się nie pyta, nie zabrali naszych dziewczyn na ważenie przed rozpoczęciem kategorii. Na pierwszy ogień poszła Gaba, która miała w kategorii aż 3 osoby. Pierwszą walkę wygrała, bo przeciwniczka nie przyszła. Druga walka, finałowa, była już znacznie ciekawsza. Mimo dwóch minus punktów za uderzanie sierpów wszyscy sędziowie po dwuminutowej rundzie zagłosowali na zawodniczkę z Krakowa. Emilia, startująca w wyższej kategorii, miała dwie walki, które również wygrała i została mistrzynią Anglii. Do Tag Teamu dziewczyny miały dobraną koleżankę z Anglii, która okazała się Czeszką. W pierwszej walce nasza międzynarodowa brygada wygrała 17:0, a w finale na tablicy pojawił się wynik 29:3. Drużyna w składzie Gabriela Kowalska, Emilia Fiutowska i Kat Korelova odebrała złote medale i zachwyty przeciwniczek.
Nasz jedyny reprezentant w czarnych pasach, Dariusz Pazdan, był wyraźnie niepocieszony faktem, że walki składają się tylko z jednej, dwuminutowej rundy. Mimo tej niedogodności udało mu się zająć trzecie miejsce. W Tag Teamach startował ze Szkotem i Niemcem pochodzenia argentyńskiego. Niestety przez niesubordynację grupy nie udało im się zdobyć miejsca na podium.
Zawody skończyły się chwilę po godzinie 16:00, więc mieliśmy jeszcze całkiem sporo czasu na zwiedzanie Worcester. Po powrocie do hotelu umyliśmy się i ruszyliśmy na miasto. Część grupy poszła zjeść do meksykańskiej restauracji, a część do McDonald’s. Gdy zjedliśmy poszliśmy jeszcze na spacer wzdłuż rzeki i wróciliśmy do hotelu. Tam chwilę odpoczęliśmy i zeszliśmy na kolację.
W poniedziałek obudziliśmy się w dobrych nastrojach i zeszliśmy na śniadanie. Gdy już zjedliśmy, to dopakowaliśmy walizki i wyruszyliśmy w podróż do Londynu. Chcieliśmy być sprytni i załapać się na wcześniejszy pociąg z bliższej stacji, ale okazało się, że nasze bilety tak nie działają. Udaliśmy się więc w podróż na dalszą stację. Po dotarciu chwilę poczekaliśmy i wsiedliśmy w nasz transport gdy tylko podjechał. Jechaliśmy około dwóch godzin na dobrze nam już znaną stację London Paddington. Ze stacji ruszyliśmy pieszo do hostelu. Myśleliśmy, że będziemy musieli czekać na pokoje do 17:00, jednak pani na recepcji od razu dała nam karty do pokoi. Gdy już rozlokowaliśmy się w hostelu, postanowiliśmy nie tracić czasu i ruszyliśmy zwiedzać Londyn.
W pierwszej kolejności udaliśmy się do Chinatown, gdzie zaczęliśmy szukać restauracji, gdzie płaci się raz i można jeść ile się chce. Taka zabawa kosztowała nas aż 12 funtów. Rekordzistą w zjedzonych porcjach okazał się Filip, który niczym przykładny wnuczek ciągle chodził po dokładkę.
Po sycącym posiłku zaczęliśmy się powoli kierować w stronę London Eye. Po drodze mijaliśmy znane punkty na mapie miasta takie jak: Piccadilly Circus, budynki parlamentu oraz Big Ben. Gdy już dotarliśmy do London Eye i wsiedliśmy w wagonik to zaczęliśmy robić zdjęcia. Trener Mikołaj nawet poszedł krok dalej i postanowił ponagrywać Tik Toki. Zrobienie okrążenia zajęło nam około pół godziny.
Po wyjściu zaczęliśmy się kierować w stronę Buckingham Palace, gdzie urzęduje królowa Elżbieta II. Niestety królowa nie raczyła pomachać nam z okna, ale przynajmniej zobaczyliśmy jak jej strażnicy przechadzają się w tę i z powrotem. W drodze do hostelu Grzesiu zahaczył o H&M, aby poszukać skarpetek. Jego łowy były bardzo udane, albowiem udało mu się kupić siedmiopak. Wieczorem wybraliśmy się jeszcze do Tesco, które było za rogiem, aby zrobić zakupy na kolację i śniadanie.
We wtorek obudziliśmy się rano i zaraz po śniadaniu wyruszyliśmy do The British Museum, aby zobaczyć co Brytyjczycy zrabowali z innych państw na przestrzeni wieków. Przez około 5 godzin chodziliśmy po różnych salach i oglądaliśmy wystawy z różnych miejsc na świecie. Między innymi na wystawie o starożytnym Rzymie znaleźliśmy popiersie rzymskiego cesarza Kaliguli, który za swojego panowania wypowiedział wojnę Posejdonowi i kazał swoim wojskom dźgać morze mieczami i rzucać w nie włóczniami. Po zwiedzeniu wystawy o Japonii większość grupy stwierdziła, że woli udać się do Taco Bell, jedynie Dariusz i Emilia mieli wyraźną ochotę na zwiedzenie jeszcze czternastu sal z greckimi wazami. Na szczęście byli oni w mniejszości i udaliśmy się w stronę jedzenia.
Po zjedzeniu posiłku, poszliśmy kupić pamiątki. Na widok angielskich cen zabolała nas kieszeń, ale skorzystaliśmy z promocji na magnesy i kupiliśmy 7 za jedyne 10 funtów, a Paweł dzięki swoim umiejętnościom lingwistycznym wytargował taniej bluzę. Uzbrojeni w pamiątki i biedniejsi o kilka funtów wyruszyliśmy w drogę na King Cross Station, stację gdzie 14 września 2007 roku kamery ostatni raz uchwyciły Andrew Gosdena, chłopca który zaginął bez śladu 14,5 roku temu. Po dotarciu na dworzec zrobiliśmy sobie zdjęcie na peronie 9 ¾ i weszliśmy do sklepiku z gadżetami z Harrego Pottera. Było tam drogo i można było płacić tylko kartą, więc chyba nikt tam nic nie kupił. Będąc na stacji kupiliśmy za to bilety całodzienne na metro, aby szybciej przetransportować się na Tower Bridge.
W metrze był straszny tłok, a poruszania się nie ułatwiał ruch lewostronny, ale udało nam się dotrzeć całą grupą do mostu nad Tamizą. Spacerując robiliśmy dużo zdjęć, a po przejściu na drugą stronę rzeki postanowiliśmy w pełni wykorzystać nasze bilety całodzienne i przejechać się piętrowym autobusem. Dotarliśmy pod katedrę św. Pawła, bardzo chcieliśmy do niej wejść, ale było już zamknięte. Niepocieszeni tym faktem udaliśmy się w stronę metra. Niestety nie wszystkim udało się wsiąść do wagonu. Darek, Honorata, Michał i Piotrek zostali na peronie i musieli czekać na kolejny pociąg, który na szczęście jeździł co trzy minuty. Wysiedliśmy na stacji Oxford Circus i mieliśmy dylemat, czy na zaginioną część grupy czekać pod sklepem H&M czy może obok ulicznego grajka. Po chwili namysłu uznaliśmy, że sieciówka której Grzegorz zawdzięcza swój siedmiopak skarpetek jest lepiej widoczna i ustawiliśmy się pod nią oczekując na naszych towarzyszy. Po znalezieniu się z resztą grupy ruszyliśmy w stronę hostelu. Zostawiliśmy w nim niepotrzebne rzeczy i jeszcze szybko skoczyliśmy do sklepu, tym razem innego niż Tesco. Wieczorem zjedliśmy wspólnie kolację w hostelowej kuchni, a Mikołaj, Piotrek i Paweł zamiast gotować samodzielnie, zamówili burgery z restauracji Mr Beasta.
Ostatniego dnia naszego pobytu postanowiliśmy zobaczyć zmianę warty przed pałacem Buckingham. Przez około 40 minut staliśmy i patrzyliśmy jak strażnicy królowej maszerują w tę i z powrotem. Przygrywała im przy tym orkiestra. Gdy już wartownicy się zmienili zaczęliśmy iść w stronę hostelu, po drodze zahaczając o jedzenie. Na miejscu mieliśmy czas tylko na zabranie rzeczy z bagażowni i od razu musieliśmy wyruszyć na Baker Street, skąd odjeżdżał nasz autokar na lotnisko w Stansted.
Mieliśmy oczywiście perypetię, bo nie wiedzieliśmy dokładnie z której strony skrzyżowania i z którego konkretnie przystanku odjeżdża National Express. Na szczęście jakiś miły dziadzio wskazał nam, że autokary na lotnisko stają na następnym przystanku i w ostatniej chwili dobiegliśmy. Na London Stansted byliśmy z dużym zapasem czasowym, tak dużym, że zdążyliśmy nawet zjeść w lotniskowym Burger Kingu. Po przejściu kontroli bezpieczeństwa dostaliśmy sporo czasu wolnego w strefie bezcłowej, gdzie przeglądaliśmy angielskie książki i pamiątki.
Około godziny 18:00 zaczęliśmy się kierować w stronę bramki. Na pokładzie samolotu, w przeciwieństwie do całej Wielkiej Brytanii, już trzeba było mieć maseczkę, więc zaczęliśmy je w pośpiechu zakładać. Kilka minut później już siedzieliśmy w samolocie gotowi do powrotu na ziemię ojczystą. Przed 22:00 wylądowaliśmy na lotnisku w Balicach. Byliśmy zmęczeni, ale zadowoleni ze swoich osiągnięć jak i z całej podróży. Mamy nadzieję na więcej takich wyjazdów w przyszłości, które doskonale łączą sport z turystyką.